[go: up one dir, main page]
More Web Proxy on the site http://driver.im/Przejdź do zawartości

Sen o chlebie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sen o chlebie
Pochodzenie Sen o szpadzie i sen o chlebie
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SEN O CHLEBIE
Pas publicznego traktu przecinał okolicę, ciągnąc się po falistych pagórkach i rozpłaszczonych nizinach. Gdzieniegdzie stały przy nim szeregi obłamanych topól, albo wieloletnie lipy, samotnice, zaniedbane przez nieszczędną siekierę. Kobieta, zdążająca w dal ponad zakurzonym rowem, miała wciąż przed oczyma nieskończony gościniec, albo domyślała się jego kierunku po szeregu drzew, gdy się za wyniosłościami gruntu ukrywał. Wymijała bez przerwy łańcuch wozów wojskowego trenu, ciągnący na jej spotkanie i, choć spieszyła ze wszech sił, nie mogła dotrzeć do jego końca. Wychudłe, stare szkapy lub konięta ledwie dźwigające uprząż, — ciężkie wozy i rozsiadli na ich przodkach ludzie zdrożeni, senni, z oczyma bez wyrazu, jak woda przydrożnej kałuży, — hurgot, szczęk żelaziwa, okrzyki popędzające sprzężaj — bez końca były tesame. Z odległości ten ruchomy, wlokący się tabor podobny był do rzeki szarej i chropowatej. Podróżna biegła co żywo, choć nogi jej ledwie mogły udźwignąć ciężar ciała.

Tumany kurzu, podrywane przez suchy wiatr letni z pod kopyt końskich i obręczy kół, siekły jej oczy, wgryzały się w nozdrza, wargi i gardło. Słońce przypalało ramiona. Pot oblewał plecy. To też pożądliwie witała każdy cień drzewa. Nie zważając na upał, kryła twarz pod chustkę, narzuconą na głowę, żeby uniknąć wzroku męskiego. Na każdem wzgórzu przystawała, szukając swojej mieściny, — celu podróży.
Lecz pagórki rozchodziły się w przestwór, niziny ciągnęły wszerz, w dalekość przyćmioną od mgieł, a znajomych kształtów budowli nie było widać. Po każdem z takich przeświadczeń ciężkie westchnienie wydzierało się z jej spieczonych warg, a oczy bezsenne od długiego szeregu nocy zakrwawiały się nanowo. Gdy droga szła pod górę, osłabione nogi gięły się, zaplatając jedna na drugą, a tętna tłukły w kości głowy, jak młotki dwustronne. Skoro zaś poziom szczęśliwie zniżał się ku nowym rozłogom, samotnica w cwał biegła.
Wracała z powiatowego miasta od krewnych męża, którzy przytulili byli jej córeczkę. Przed dwoma tygodniami dano znać, że dziecko jest bardzo słabe. Udało się dostać przepustkę i przybyć w porę. Stanęła na miejscu w sam czas, żeby zobaczyć, jak umiera… Zmarło.
Przynajmniej na jej rękach. Pochowała. Teraz powraca do chłopca, starszego od nieboszczki, który prawie bez opieki, na łasce ludzkiej w domu pozostał.
W domu… Miasto od czasu wielkiej bitwy, leżało w ruinie, a „dom“ – było to schronisko w zgruchotanych murach, kąt między ścianami bez dachu. Nakryła go przy pomocy życzliwych sąsiadów wystawą z opalonych krokwi i pościąganych zewsząd desek, gliną oblepiła piecowisko i gotowała, co się gdzie dało uzganiać. Mąż jej, zabrany przez nieprzyjaciela, od szeregu miesięcy przepadł bez śladu i wieści. Przywykła już była do nędzy, głodowania, do poniewierki, trwogi, krzywd, zniewag, potrąceń, — do wszystkiego. Lecz przydarzyło się oto coś, czego nie mogła w samej sobie pokonać. Było ponad nią, jako wszechmocna władza, wciąż żywe, wciąż nowe, jakby coraz bardziej nienasycone w swem okrucieństwie, odradzające się i napastliwie coraz zajadlej, — bez początku i bez końca. A taka przytem zwyczajna rzecz, taki widok codzienny, tak pospolite nic!
Dziecko zachorowało na krosty w gardle i umarło. Jak setki innych… Tysiąc tysięcy razy chciała już przecie zapomnieć, nie myśleć daremnie o oczach, co je piasek zasypał i wyjada, — oczach trzyletnich, przez które patrzy stara, jakby stuletnia rozpacz… Usiłowała zapomnieć o rączkach tak małych, tak drobnych, wyciągających się z pod nieudźwignionego ciężaru, zwalonego na piersi tak przecie szczuplutkie. Usiłowała zapomnieć, a o tem tylko jednem pamiętała. Bo uśmiechały się do niej w mrokach boleści, różane usteczka, szepcząc niestrzymany rozkaz: — już mnie zapomnij… Szara głowina dźwigała się z barłogu, oczy szukały czegoś poprzez nocny mrok i zachrypły głoseczek brzmiał na wieki. Opuszczona matka zasuwała palce między palce i wykrzywiała je aż do złamania, żeby wydrzeć i wytracić w sobie wiadomość o tem, jak to ona tam sama jedna leży w ziemi. Ale się tylko od tych wewnętrznych mocy i przemocy cieleśnie zataczała, jak pijana. Jęk wymykał się z jej ust, choć zaciskała zęby i garścią dusiła gardło.
Jedyne, co ją wciąż od nowa podcinało, to jakby czyjeś nad uchem ciekawe zapytanie: czy też chłopiec żyje? Czy i jego nie opadły te same krosty? Czy go zastanie? Głębokie, sekretne, modlitwy, błąkające się w splotach uczuć, — tajne układy, porachunki, wypomnienia, obietnice, upadłe i na śmierć zaprzysięgły śluby, przelewały się samochąc w podmuchy ślepego buntu, w bezgłośne krzyki zdziczałej i wściekłej rozpaczy.
Gdy się dowlokła na jedno ze wzgórz, ujrzała w znacznem oddaleniu okolicę znajomą, a w nikłej mgle widnokręgu zarysy miasteczka, do którego dążyła.
Nareszcie!
Była już do ostatka wyczerpana.
Wymijając w pędzie szeregi wozów, przemknął z hukiem i porykiwaniem samochód, pełen oficerów w okularach podróżnych. Swąd benzyny i widok schylonych głów w urzędowych czapkach rzucił w duszę wędrującej kobiety zgoła inny gatunek wzruszeń.
Wspomnienie ohydne, lecz przesiąknięte zarazem zmysłową chucią, jak płomień zdradzieckiego pożaru, wionęło wszystkiemi jej żyłami. Łoskot kroków w głowie, echo sprężystów stąpań, pogłos piosenki: „A wiedz o tem, mój kochanku, że ja czekam na ciebie“… Śledziła oczyma spod spuszczonych powiek pojazd szybko niknący, mrucząc do siebie, z myślą o mężu.
Będziesz się miał czem pocieszyć, — czekaj! — jak wrócisz… Powiem ci, żebyś wiedział…
Daleko sunął z dołu w górę, huczał drugi automobil. Za nim trzeci i czwarty. Widok ten napełnił dreszczem ciało pątnicy. Nie miała siły stać, ani iść dalej. Bezwładne, upadłe spojrzenie szukało jakiegokolwiek miejsca, gdzieby można spocząć, choć przez chwilę. Lecz wszędzie były ciekawie spoglądające chłopy. Śmiertelna do ich spojrzeń odraza wytrąciła ją z obranego kierunku. Myśli głupie, ni to pierzchliwe nietoperze śmigały tam — nazad w ciemnem sklepieniu czaszki, tłukąc się i łopocąc o jej ściany, pękające od cierpień.
Żyła przecie tylko z mężem, broniła się wszelkiej, najprzyjemniejszej pokusie, a w nagrodę za tę psią wierność, za dobrowolne przystanie na przygasłą już i spowszedniałą z nim radość, — sześciu, siedmiu, czy ośmiu ruskich sołdatów, — bo już liczby dokładnie wiedzieć nie mogła, — zabawiało się nią, jeden po drugim w tamtę noc…
— Jakże to może być? — szeptała. — Cóż jest dobre, co jest sprawiedliwe? To, czy tamto? Czemu na mnie padł taki los? Któż za to będzie odpowiadał?
Z tych pytań wysnuwało się jeszcze jedno najnatrętniejsze, które ją w ostatnich czasach wciąż znienacka podchwytywało, wszystkiemu, co się tylko przydarzyło, stojąc na poprzek:
— Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Poco ja jestem naprawdę potrzebna?
Zsunęła się w rów, pełen grubego pyłu i brnęła jego głębią, chustkę naciągnąwszy na oczy. W jakiemś miejscu rów stał się płytszy i wywiódł ją, niejako, w suche pastwiska, porośnięte gęstym jałowcem.
Błąkała się wśród krzaków, nie wiedząc, dokąd idzie. Pewnej doświadczyła ulgi, gdy już nie czuła na sobie wzroku mężczyzn, ukryta między zagajami.
Szła długo, mijając kolczaste kępy, aż do miedzy, zarzuconej głazami i obrośniętej tarniną. Dalej stał szeroki, łagodnie rozkołysany łan żyta. Przystanęła przed niem, zaskoczona miękkością ruchu zboża i nie wiedząc, dokąd dalej wlec nogi. W pobliżu zobaczyła na wygonie rozwidloną gruszę polną. Samotne drzewo pozwało ją ku sobie głębokością zieleni i cieniem korony, nisko zasłanym. Gdy się w jego przyjaznym kręgu znalazła, siadła na stosie kamieni, wsparła plecyma o pień i wytchnęła z głębi po wielkim trudzie.
Cicho, ledwie dosłyszanym głosem szeleściały liście. Przywodziły na pamięć dawną, pradawną śpiewankę dzieciństwa, niemądrą i niewiadomą, jak niewiadome było szczęście życia za młodu. Sennie szumiące listki nie mogły przecie wydać słów ani melodyi, a jednak tę znajomą ludzką piosenkę taiły w swej mowie.
Pląsem w ciepłem powietrzu, drżeniem od zetknięć jednych z drugiemi odsłaniały pachnący ranek, — widok kwiatów na zboczu pagórka, — brzozowy las wśród pól.
Jękiem zerwanym zaszlochały piersi od tego obrazu:
Brzozy moje, brzozy…
Ptaszek mały, sikorka boża, przyleciał z lasu odległego i spoczął między rosochatemi gałęźmi. Wtulił głowę w lśniące swoje pióra i podejrzliwem wejrzeniem przypatrywał się światu. Ale oto i on przeciągłym poświstem zaczął wypominać tensam w niepamięci zagubiony widok. Samotnica usiłowała objąć ów świat przepadły myślami stałemi, przygarnąć do swego serca odbiegłego, — ale się wymknął, jak po ocknieniu pierzchający sen… Nie chciało już przystać do serca szczęście, które ongi miało w niem swoje siedlisko. Wodziła tylko wewnętrznym wzrokiem po jego szlakach niedostrzegalnych, — drogach motyla w powietrzu, który już na zawsze odleciał. Niejasno wspominała, błąkając się, jakoby gość przygodny, w znikomem kole oczarowania, zgasłe swoje tęsknoty za pięknymi chłopcami, — martwe już a tak niegdyś płomienne żądze dziewczyńskiego serca, żądze spojrzeń rozkochanych, uśmiechów radosnych i niedającą się najsroższemi groźbami wyniszczyć rozkosz czekania. Przewinęły się i same słowa śpiewki z tamtych lat. Westchnęły wszystkiemi zapachy owoczesnych łąk, tamtejszych kwiatów, zalśniły rosą poranków, — przejęły piersi niewysłowionym żalem, drżeniem miłosnem tamtych — ciemnych — głuchych nocy, — i przepadły, jako ten wiatr w polu.
Podniosła oczy w górę ku ptaszkowi leśnemu. Pytanie z dna duszy podźwignęło się przed jego cichą piosenkę, która tak wszystko wiedziała.
Czy jest na tej ziemi gdzie jaka sprawiedliwość? Czy jest gdzie miara na łzy i waga na krzywdy? Czy się gdzie wszystko spisuje i czy są oczy, co to przeczytają?
Milczał, w głębokiej pogrążony zadumie ptaszeczek boży. Aliści podniósł głowinę i z cicha, a przecie z donośną nad miarę żarliwością, wyświstał po swojemu dźwięk odmowny, zaprzeczny.
Strzał, któryby na wylot piersi przebódł, nie wymierzyłby takiego ciosu, jak to przeciągłe, zimne odtrącenie.
Podniosła oczy w górę i śledziła wzrokiem białe, letnie obłoki, unoszące się popławem niepostrzeżonym w upalnym błękicie. Łzy żałości gorzkiej wysączyły się z błękitów oczu i zasłoniły obłoki. Spalone usta szeptały wyrazami bez związku i sensu do tych niebiańskich aniołów te same zaklęcia i pytania, prosząc się o sąd i odpowiedź. Białe obłoki, jak gdyby wstrzymane w swojej wysokiej podróży nad głębokością niedoli, zdawały się czujnie słuchać szlochów, tulących się w dźwięki poszarpane, w biedne ludzkie wyrazy, tak bezładne, jak czyny rodu człowieczego na ziemi. Na zbożu i na dalekich łąkach stanęły głębokie cienie.
Wstrzymane na wysokościach obłoki i podobizny ich na ziemi, upiększały się nawzajem z zielenią przestworu, strojąc się i ozdabiając w coraz to inne kolory. Sposobem tajnym, a skutecznym doskonale, uzupełniały swe kształty i rozmiary. Te ciemne pawłoki, subtelne tkaniny, przepływające w jasnej zieleni przedziwnie były dla oczu przychylne. Jak gdyby chusty dobrotliwe przytykały się do źrenic i do tych miejsc za powiekami, skąd płyną łzy na wyczerpaniu i gdzie są same gołe rany. Przelotna ulga, tem głębsza, im krótsza, zstąpiła w serce strudzone.
Lecz wtedy wiatr, z nizinnych powiatów lecący rozkołysał żyto za miedzą. Poszum, szelest, rozgwar przeszedł po zbożu. Przewinęło się między kłosami ciężkie westchnienie. Nozdrza wciągnęły powiew i uczuły oddech wiadomy. Smród trupów tysięcy zastrzelonych żołnierzy, ledwo po bitwie przytrząśniętych ziemią i śniegiem obmierzłe uderzył jestestwo. Tam w dole, — teraz sobie przypomniała, — leżały ich całe szeregi w pospólnym rowie. Szczyty ich hełmów, znaki ich rodu, połyskiwały jaskrawo w słońcu, które wszystko dostrzega, o wszystkiem pamięta, wszystko na części rozdziela i co się komu należy, oddaje.
Odór, płynący z odległych gmin, zniszczył krótką pociechę. Serce wróciło do jaskini ucisku i na drogi swego szaleństwa.
Zapach śmierci…
Pod spuszczonemi powiekami odsłoniła się znowu biedna izba, — ukazał tapczan okryty przepoconą kołdrą i zajaśniała głowa najmilszego dziecka, taczająca się po wezgłowiu w prawo i w lewo. Zajrzało w źrenice, spojrzenie konającego gołębia — i ta mgła, ta mgła przeraźliwa, co je w sobie zwolna pochłania.
Mściwy wróg duszy zawrócił znowu i postawił przed oczy tę chwilę, gdy głowa osnuta prześlicznemi włosami, schyla się ciężko, jakby z wychudłej szyi odpadła, a mały nosek na oślep utknął w poduszkę.
Oszalałe ręce matki zapuściły się teraz w skudłane włosy i zaczęły z boku na bok przewalać złupiałą i, jak kamień bezwładną czaszkę, żeby z niej oczywistość wspomnienia wygonić.
Lecz niezmożona i nienasycona zemsta miłości trzymała pamięć zdarzenia, jak rozdarcie rany trzyma w sobie głęboko wbity nóż zbója. Oszalałe ręce objęły odziomek drzewa, a upadająca w niemocy swej nędza cielesna szukała poratunku i pociechy u niemego pnia.
Oczy podniosły się na gałęzie i liście, żebrząc o odpoczynek. Ale wtedy przypomniało się sekretne, szeptane ludzkie podanie o shańbionem drzewie.
— Może to jest tosamo przeklęte drzewo? — z niedobrym uśmiechem spytała samej siebie.
Ogarnęła spojrzeniem grube konary i szelestne liście. Pytała ich się o prawdę, czy to nie tutaj zwisały owoce, na których wspomnienie ludzie truchleli? Czy to nie tu właśnie kołysały się za wolą wiatru te jakieś ta szpiegi? W dalekich, niejasnych kształtach zarysowały się zdarzenia, związane z tem przezwiskiem. Trwoga nowa, obca, cudza zionęła z wystających gałęzi. Ręce odpadły od pnia i załamały się na piersiach, w których głośny, nieludzki śmiech zaszczekał.
Sfrunął mądry, przyjacielski ptaszek i uciekł w przestwór swój, w wolne niebiosa. Podmuchy swobodnych wiatrów niosły falami trupi fetór.
Szumiało niemiłosiernem rozkołysaniem żytnie pole. Myśli mściwe i niszczycielskie wysuwać się poczęły z mroków jaskini katuszy, — myśli niezłomne i zimne, dokładne i proste, niby nieprzemierzone i nieubłagane pochody wojsk. Ponad nimi także rozciągać się poczęła śmiertelna odraza i najgłębsze znużenie.
Po tylu nocach bez przymknięcia powieki, po męce i zdrożeniu — zwinęła się teraz w kłębek na ziemi i z głową wspartą o kamień, jak ów kamień zasnęła.
Długo trwało szczęście niebytu, łaska zapomnienia o ziemi i życiu. Lecz z mroku poczęło wysuwać się widowisko, znowu ukazali się ludzie i dalszy ciąg szkarady dziejów duszy. Nie był wiadomy początek tych wydarzeń, w których przebiegu śpiąca była główną osobą. Stała pośród natłoku mężczyzn i kobiet w głębi nawy, a raczej w ostatniem skrzyżowaniu wielu naw niezmiernego podziemia.
Była to jaskinia wysoka i przestronna, która się licznemi wnękami, siecią krucht i chodników w rozmaite rozciągała strony. Zwisające stropy, czarne lub ciemnozielone, jakby z rudy, lub z niewytopionego surowca, były nad głowami tłumu. Światło, nie wiedzieć skąd padające, uwydatniało tu i tam ciężkie bryły i sople skał. Od środkowego sklepienia dzielił kaplicę uboczną szereg filarów niezdarnych, ledwie wyrąbanych z litej skaliny, jak bywa w kopalniach. Lecz nie było tam ciasno, jak bywa w kopalniach, nie było duszno, ani cicho.
Z kogo stawał się natłok człowieczy, zbity w masę, w pospólstwo oślepłe i zdziczałe od paniki u wejścia do najmroczniejszej z jaskiń? Ani jednej twarzy nie mogła rozeznać, choć patrzyła przecie na tych ludzi, — i ani jednej z twarzy nowospostrzeżonych nie była w stanie zapamiętać. Czuła przecież, że w tym zespole byli życzliwi ze świata, dusze waleczne i pełne dobra na nic nikomu nieprzydatnego. Gdzie światło ich działania miała dokoła siebie? W uśmiechach, które za dni dzieciństwa widziała była, — we łzach, które płynęły czasu bitwy, ucieczek, wędrówek przy odgłosie huku armat, za dni głodu i dzielenia się najostatniejszym zuchelkiem chleba? Wizerunek jednej postaci, jakby śniady cień obłoku, co niedawno płynął nad głową, — jakby przez gęstej mgły zasłonę, uprzytomniła sobie. Ale gdy i tej imię mogło być omyłką i złudzeniem, jak wszystko wśród tylu zawodów, — pozostało ledwie powzięte z niebytu, a twarz i kształt zginęły w bezimiennej czerni. Uciekali wszyscy, kurcząc się, tuląc, zginając, płaszcząc jak zbiegowisko w ulicach miasta na widok powietrznego latawca, który rzuca na bruk śmiertelne wybuchy. Zdawało się, że w skałę wielowiorstowej grubości wwiercą się, wdrapią pazurami i zapadną, — spostrzegając figurę tego, co u wejścia do swej własnej poprzecznej komory straszliwie, — nad wszelkie słowo straszliwiej, — niestrudzony pracował. Schylał się raz wraz i wtedy jego długie, czarne włosy, spadały jak obluzowana przyłbica, na twarz pooraną, pełną szram i blizn, chropawą, jakby była utworzona z tejsamej rudy, co skały jego podziemia. Z lochu, który miał za plecyma, wynosił wciąż, z pośpiechem niesłabnącym ani na chwilę, bochenki chleba płaskie a tak ogromne, że się od własnego ciężaru w pół przełamywały. Rozdzierał te chleby rękami, które drżały od trudu, — rozrywał połowice na złomy większe lub mniejsze i, ledwie mając przelotną chwilę na zmierzenie okiem miejsca i liczby zgłodniałych, — ciskał tej lub owej wylękłej gromadzie.
W nieruchomem osłupieniu swojem widziała wciąż chleb latający skróś powietrza, ponad głowami, chleb potargany, pełen wewnętrznych, rozdarć, zagłębień, obrywków, w których to gzygzakach, — zapewne tylko dla oczu patrzącej, — malowała się niewysławiona boleść zjawiska. Wyciągnięte ręce cieniów chwytały w locie półbochny i ćwierćbochenki, skiby i ułomki. Czarne ciasto, ciężko padając w dłonie to tu, to tam, wydawało dźwięk lepki i mlaskający, jakby głos żarcia, czy ćpania.
Wędrownica sama stała na uboczu.
Samotność duchowa, samotność istotna i zupełna, która jej dolą była zawsze, — w tej godzinie stała się wypędzeniem i wyświeceniem odszczepieńczem.
Wyrwało się z piersi żałosne pytanie, czemu i ona nie jest, jako ci wszyscy? Czemu jej losem było i jest czuć za wszystkich, czuć to samo, co tamci, co ogromny tłum, — a zarazem czuć odrażającą, bezdenną swoją i ich wszystkich — nicość? Czemu oni wszyscy nie widzą w sobie tej samej nicości, któraby się stać mogła mocą niezłamaną? Czemże są ci ludzie? I ostatnie ze wszystkich innych wypływające, zawsze to samo pytanie:
Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja tu jestem potrzebna?
W jakiejś minucie zmagań się wewnętrznych i jej wyciągnięte ręce pochwyciły ciężką bryłę półbochna, którą szatan strudzony w tę stronę cisnął zdaleka. Trzymając go oburącz, patrzała na ten chleb płaski, wewnątrz, jak gruba masa podarty.
Czuła głód i z utęsknieniem łaknęła chleba, — smaku już niemal zapomnianego, który zna tylko młodość zdrowa i żarłoczna.
Poprzez tyle lat przypomniał się bardziej, niż żywo, — jak bywa tylko we śnie, — zapach chleba z dziecinnych lat, chleba w rodzinnym domu.
Któż to więc uczynił?
Czy serce nie znające prawa innego, okrom własnych uniesień, czy niewiedzący umysł, który tylko to zatwierdza, co mu tajemniczy instynkt podpowie? Gwałtownym zamachem, rzutem, który może pycha rozrośnięta na dziedzicznym ongi po ojcach dostatku, — rozpętała w ramieniu, cisnęła ów złom chleba prosto w ślepie pracownikowi ciemności.
Nie patrząc, chwycił go dłonią w powietrzu, w locie.
Nim upłynęło mgnienie źrenicy, odfrygnął w inne, z olbrzymiej ludzkiej gromady wyciągnięte ręce. W przerwie jednomomentowej, krótszej, niż myśl jakakolwiek, niż spojrzenie, którem pochód cieniów liczył i przemierzał, — od niechcenia, mimochodem, ni to odsapnięcie w pracy, tonem, który był wolny nawet od pozoru wzgardy i akcentu mściwości, rzucił jej z oddali słowo potępienia:
— Nigdy już więcej chleba nie dostaniesz.
Usłyszawszy ten wyrok, stwierdziła dla siebie samej jego nieodwołalność rozważaniem i dokładnym wnioskiem rozumu. Była nim nawskróś do dna duszy porażona. Wodziła oczyma po masie zbitej w kupy i bandy, która uchodziła jednym wylotem jaskini, gdy ze strony przeciwnej nadciągała inna, ze swym pośpiechem, jękiem, szlochem i chargotem. Tu i tam przelotne, ciekawe spojrzenia, skierowane na buntownicę, wyrażały tosamo: kamienną obojętność, lub bezpłodny żal. Wiedziała, jak tylekroć już w życiu, że te badawcze, szpiegujące spojrzenia oznaczają — potępienie.
Mściwa zmowa, lub lękliwy lament ich zbiorowej nędzy, ich hańby pospólnej skazywały na tosamo, co tamten: zatwierdzały wyrok. Gdzież były przyjacielskie dusze, których uczucie bliskości miała w sobie tak niedawno? Samotne krople zginęły w odmęcie trwogi. Zapytała tedy samej siebie w tchórzostwie, które wiało z motłochu, jak wiatr zgniły, a jej ramiona zimnym potem okryło:
Cóżem ja zrobiła, nieszczęśliwa?
Przed oczyma wkopanemi w ziemię stanął ten, który jeszcze chłopcem nie był, z dzieciństwa dopiero przedzierając się do wieku wyrostków, i nie mógł jeszcze swojej własnej rozpocząć walki o chleb i honor.
Zatrzęsło się serce niewieście od myśli, że to jemu przecie wydarła chleb na zawsze: „Już go nigdy nie dostanie“ za winę matki. Patrzała na winę swoją i na las wyciągniętych rąk tłumu.
Mierzyła grzech swój ogromem żądzy ludzkiej i żądzy swojej, — bezdennego strachu ludzi, wpatrzonych w księcia ciemności — i miarą trwogi swojego serca. Stanęła przed oczyma ta, której usteczka szeptały tak niedawno: — już mnie zapomnij… W błędniku myśli przewinęło się pocieszne wyrachowanie, że już dla tych ust chleb jest niepotrzebny. O tyle kromek mniej go potrzeba, ile razyby o nim natrętnie szczebiotały.
Cicha trucizna — ulga, jako uśmiech siadła w kątach warg. Mgła cierpień zakryła wyciągnięte ręce zbiorowiska i obraz zbydlęcenia, spadkobiercy głodu. Dała się uczuć pod sercem próżnia przedziwna, próżnia po córeczce, którą była na świat wydała, po córeczce, która z kolei w próżnię się znowu zamieniła.
W tej wewnętrznej komorze boleści, przemknął się uśmiech, który był gościł na wargach. I on to w sposób niedościgły dla myśli stał się płodem tajemnym. Poruszyło się w piersiach coś nieznane i wielkie, jak tamta jaskinia, potężniejsze niż straszliwa władza szatana: samotne męstwo macierzyńskie.
Głębokie to natchnienie zrodziło jednę myśl, która sama w sobie była już dokonanym czynem.
— Zabiję!
Senne natchnienie wetknęło w rękę ostry nóż — i ukryło go w zanadrzu. Zimnemi oczyma czyhającej hieny śledziła poruszenia szatana i, jak ten ostrożny zwierz, przyczajała się w załamaniach pieczary, pełzła po ziemi, ażeby mu śmiertelne pchnięcie zadać zdradziecko.
Ale wtedy sen spłynął z jej oczu. Uchyliły się ciężkie powieki. Zobaczyła znowu żytnią niwę. Płowe, jeszcze niedojrzałe kłosy, łagodnie szumiące, naginały się za wiatrem, a wysmukłe szypułki tam i napowrót chyliły rytmami zgodnemi. W ich melodyjnem rozkołysaniu pokazało się oczom szczęście życia. Wstała ze swego legowiska i ociężałym krokiem bliżej podeszła. Nie wiedząc, co czyni, wyciągnęła ręce i osaczyła dłońmi młodociane kłosy. Głaskała je miłościwą pieszczotą, — nabożnem błogosławieniem nieszczęśliwego człowieka. W sercu jej od zetknięcia rąk z cichem zbożem rozległa się archanielska pieśń, niepojętem powinowactwem uczuć wyrastająca z szumu badylów i z nim jednaka. Samotne oczy poniosły się znowu ku dalekim obłokom i wielbiły ich prace, których człowiek, uczeń szatana, nie zdołał zniweczyć ani splugawić. Czciły głębokiem zachwyceniem tajemnicę bytu zboża, moc niezbadaną jego poczęcia i rozrostu, jego spółki ze słońcem, ziemią i deszczem obłoków, — której człowiek nie umie dotąd przekazać i narzucić natury swojej, wzorującej się na żądzach pantery i świni.
W tej minucie głębokiego zachwytu ujrzała nagle pod spuszczonemi powiekami obraz tak bliski, jakby się stawał o parę od niej kroków, tak wyraźny, jakby to było na jawie. Miała oto w oczach zaułek między napoły zburzonemi domami mieściny swojej. Na ścianie, która zamyka wylot błotnistej ulicy, wisi uboga, prostacka kapliczka drewniana, z wierzchu rudą, w głębi niebieskawą pomalowana farbą. Wewnątrz tej szafki, nakrytej małym dachem widnieje Chrystus ukrzyżowany między dwoma niewieściemi kształtami. Znała tę kapliczkę od wielu lat, wiszącą nade drogą, lecz nigdy na nią szczególniejszej nie zwracała uwagi.
Skądże teraz?…
Patrzała na drewnianą ławę, przystawioną do sąsiedniej ściany, na obmokły mur, z którego placami poodpadało wapno.
Wtem zadrżała wszystka, od stóp do głów.
Syn jej wyszedł z przyległego dziedzińca i ze zwieszoną głową wlókł się przed obraz. Stanął przed nim zgarbiony, blady, jak stary człowiek, którego poraziło nieszczęście. Kolana jego bezwładnie przyklękły na ławie. Ręce splotły się i zacisnęły kurczem gwałtownym. Przyciskał te małe złożone pięści do piersi, — i, tak mały człowieczek, sam ze siebie modlił się w samotności za nią, za matkę. Powzięła wszystkę wiadomość o treści jego modlitwy, usłyszała wewnątrz siebie zająkliwe słowa, które wymawiał, nie umiejąc złożyć ich w całość. Dostrzegła jego zgasłe, nieobecne, niewidzące z rozpaczy, puste oczy, wzniesione ku drewnianemu ołtarzykowi, i skurcz żałosny zsiniałych warg…
Miłość, jak błyskawica, zamigotała w niej i wzniosła się aż do granicy radosnego zachwytu. Matka uderzyła w dłonie i wydała z piersi krzyk ku niemu, patrząc się na tę tajemną modlitwę.
Strudzone jej ciało nie było już sobą, — nędzą — nicością, — lecz przeistoczyło się w substancyę inną, która była samym duchem.
Nie czuła ani znoju, ani bólu, ani wspomnień. Stała się zdrowa i zdolna do biegu, jak sarna młoda. Stała się lekka, jakby ją wielkie skrzydła anioła niosły nad ziemią.
Skoczyła wprost przed siebie, z oczyma utkwionemi w daleki widok mieściny. Nie było na ziemi siły, któraby ją teraz powstrzymać mogła.

R. 1915.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.