Faraon/Tom II/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Faraon |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W jego głosie było tyle życzliwości, że zdziwiony książę zamilkł i pozwolił mu jechać.
Byli w pustyni, mając o paręset kroków za sobą armję, o kilkaset kroków przed sobą uciekających. Lecz pomimo bicia i zachęcania koni do biegu, zarówno ci, którzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali się z wielkim trudem. Zgóry zalewał ich straszliwy żar słoneczny, w usta, nos, a nadewszystko w oczy wciskał się im drobniutki, lecz ostry pył, a pod nogami koni, na każdym kroku, zapadał się rozpalony piasek. W powietrzu panował zabijający spokój.
— Przecież ciągle tak nie będzie — rzekł następca.
— Będzie coraz gorzej — odpowiedział Pentuer. — Widzisz wasza dostojność — wskazał na uciekających — że tamte konie po kolana brną w piasku.
Książę roześmiał się, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto kroków jechali kłusem. Wnet jednak zabiegło im drogę morze piaszczyste, i znowu musieli posuwać się noga za nogą.
Ludzie ociekali potem, na koniach zaczęła ukazywać się piana.
— Gorąco! — szepnął następca.
— Słuchaj, panie — odezwał się Pentuer — niedobry to dzień dla gonitw na pustyni. Dziś od rana święte owady zdradzały wielki niepokój, a następnie wpadły w letarg. Równie mój nożyk kapłański bardzo płytko zanurzył się w glinianej pochwie, co oznacza niezwykłe gorąco. Oba zaś te zjawiska: upał i letarg owadów, mogą zapowiadać burzę. Wróćmy więc, bo już nietylko obóz straciliśmy z oczu, ale nawet nie dolatują nas jego szmery.
Ramzes spojrzał na kapłana prawie z pogardą.
— I ty myślisz, proroku — rzekł — że ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, mogę powrócić z niczem, ze strachu przed gorącem i burzą?
Jechali wciąż. W jednem miejscu grunt znowu stwardniał, dzięki czemu zbliżyli się do uciekających na rzut z procy.
— Hej, wy tam!... — zawołał następca — poddajcie się...
Libijczycy nawet nie spojrzeli za siebie, z wytężeniem brnąc po piasku. Przez chwilę można było sądzić, że będą doścignięci. Wnet jednak oddział następcy znowu trafił na głęboki piasek, a tamci przyśpieszyli kroku i znikli za wypukłością gruntu.
Azjaci klęli, książę zaciął zęby.
Nareszcie konie zaczęły coraz mocniej się zapadać i ustawać; jeźdźcy więc musieli zsiąść i iść piechotą. Nagle jeden z Azjatów zaczerwienił się i padł na piasku. Książę kazał go okryć płachtą i rzekł:
— Zabierzemy go zpowrotem.
Z wielką pracą dosięgli wierzchołka piaszczystej wyniosłości i zobaczyli Libijczyków. Ale i dla nich droga była zabójczą, ustały bowiem dwa konie.
Obóz wojsk egipskich stanowczo ukrył się za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie umieli kierować się słońcem, już teraz nie trafiliby na miejsce.
W orszaku księcia padł drugi jeździec, wyrzucając ustami krwawą pianę. Zostawiono i tego razem z koniem. Nadomiar, na tle piasków ukazała się grupa skał, wśród której zniknęli Libijczycy.
— Panie — rzekł Pentuer — tam może być zasadzka...
— Niech będzie śmierć i niech mnie zabierze!... — odparł następca zmienionym głosem.
Kapłan spojrzał na niego z podziwem: nie przypuszczał w nim podobnej zawziętości.
Do skał nie było daleko, lecz droga nad wszelki opis uciążliwa. Trzeba było nietylko iść samym, ale jeszcze wyciągać z piasku konie. Wszyscy brnęli, zanurzeni powyżej kostek; zdarzały się jednak miejsca, gdzie można było zapaść się po kolana.
A na niebie wciąż płonęło słońce, straszne słońce pustyni, którego każdy promień nietylko piekł i oślepiał, lecz nadto kłuł. Najwytrwalsi Azjaci upadali ze znużenia: jednemu spuchł język i wargi, drugi miał szum w głowie i czarne płatki w oczach, innego ogarniała senność, wszyscy czuli ból w stawach i zatracili wrażenie upału. I gdyby zapytano którego: czy na dworze jest gorąco? — nie potrafiłby odpowiedzieć.
Grunt znowu pod nogami stwardniał i orszak Ramzesa wszedł między skały. Książę, najprzytomniejszy ze wszystkich, usłyszał chrapanie konia, skręcił na bok, i w cieniu rzuconym przez pagórek zobaczył gromadę ludzi leżących, jak który padł. Byli to Libijczycy.
Jeden z nich, młodzieniec 20-letni, miał na sobie purpurową koszulkę haftowaną, złoty łańcuch na szyi i miecz bogato oprawny. Zdawał się leżeć bez czucia; miał oczy wywrócone białkami do góry i trochę piany w ustach. Ramzes poznał w nim dowódcę. Zbliżył się, zerwał mu łańcuch z szyi i odczepił miecz.
Jakiś stary Libijczyk, który zdawał się być mniej zmęczonym od innych, widząc to, odezwał się:
— Choć jesteś zwycięzcą, Egipcjaninie, uszanuj książęcego syna, który był wodzem naczelnym.
— To jest syn Musawasy? — spytał książę.
— Prawdę rzekłeś — odparł Libijczyk — to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz wódz, który godzien był zostać nawet egipskim księciem.
— A gdzie Musawasa?
— Musawasa jest w Glaukus i zbiera wielką armję, która nas pomści.
Inni Libijczycy nie odzywali się; nawet nie raczyli spojrzeć na swoich zwycięzców. Na rozkaz księcia Azjaci rozbroili ich bez trudności i — sami usiedli w cieniu skały.
W tej chwili nie było tu przyjaciół ani wrogów, lecz śmiertelnie znużeni ludzie; śmierć czyhała na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpocząć.
Pentuer, widząc, że Tehenna wciąż jest nieprzytomny, ukląkł przy nim i pochylił mu się nad głową, tak, że nikt nie mógł dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zaczął wzdychać, rzucać się i otworzył oczy; potem usiadł, trąc czoło, jak przebudzony z twardego snu, który jeszcze nie odszedł.
— Tehenno, wodzu Libijczyków — rzekł Ramzes — ty i twoi ludzie jesteście jeńcami jego świątobliwości faraona.
— Lepiej zabij mnie odrazu — mruknął Tehenna — jeżeli mam utracić wolność.
— Gdy ojciec twój, Musawasa, upokorzy się i zawrze pokój z Egiptem, jeszcze będziesz wolny i szczęśliwy...
Libijczyk odwrócił głowę i położył się, obojętny na wszystko. Ramzes usiadł przy nim i po chwili zapadł w jakiś letarg; prawdopodobnie zasnął.
Ocknął się po upływie kwadransa, nieco rzeźwiejszy. Spojrzał na pustynię i krzyknął z zachwytu: na horyzoncie widać było zielony kraj, wodę, gęste palmy, a nieco wyżej miasteczka i świątynie...
Dokoła niego wszyscy spali — Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer, stojąc na złomie skały, przysłonił ręką oczy i gdzieś patrzył.
— Pentuerze!... Pentuerze!... — zawołał Ramzes. — Czy widzisz tę oazę?...
Zerwał się i przybiegł do kapłana, który miał troskę na twarzy.
— Widzisz oazę?...
— To nie oaza — odparł Pentuer — to błąkający się w pustyni duch jakiegoś kraju, którego już niema na świecie... Ale tamto — tam... jest naprawdę!... — dodał, wskazując ręką w stronę południa.
— Góry?... — zapytał książę.
— Przypatrz się lepiej.
Książę wpatrywał się, nagle rzekł:
— Zdaje mi się, że ta ciemna masa podnosi się... Muszę mieć zmęczony wzrok.
— To jest Tyfon — szepnął kapłan. — Tylko bogowie mogą nas uratować, jeżeli zechcą...
Istotnie, Ramzes uczuł na twarzy powiew, który nagle wśród pustynnego upału, wydał mu się ciepłym. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagał się, był coraz cieplejszy, a jednocześnie ciemna smuga podnosiła się na niebie z zadziwiającą szybkością.
— Cóż zrobimy? — spytał książę.
— Te skały — odparł kapłan — zasłonią nas przed zasypaniem, ale nie odpędzą ani kurzu, ani gorąca, które wciąż rośnie. A za dzień lub dwa...
— Więc Tyfon tak długo wieje?
— Czasami trzy i cztery dni... Tylko niekiedy zrywa się na parę godzin i nagle pada, jak sęp przeszyty strzałą. Ale trafia się to bardzo rzadko....
Książę sposępniał, choć nie stracił odwagi. Kapłan zaś, wydobywszy z pod szaty mały flakonik z zielonego szkła, mówił dalej:
— Masz tu eliksir... Powinien wystarczyć ci na kilka dni... Ile razy uczujesz senność albo strach, wypij kropelkę tego. Tym sposobem wzmocnisz się i przetrzymasz...
— A ty?... a inni?...
— Los mój jest w ręku Jedynego. Reszta zaś ludzi... Oni nie są następcami tronu!
— Nie chcę tego płynu — rzekł książę, odsuwając flakonik.
— Musisz go wziąć!... — krzyknął Pentuer. — Pamiętaj, że w tobie lud egipski złożył swoje nadzieje... Pamiętaj, że nad tobą czuwa jego błogosławieństwo...
Czarna chmura podniosła się już do połowy nieba, a gorący wicher dął tak gwałtownie, że książę i kapłan musieli zejść pod skałę.
— Lud egipski?... błogosławieństwo?... — powtarzał Ramzes.
Nagle zawołał:
— To ty rok temu przemawiałeś do mnie w nocy, z ogrodu?... Było to zaraz po manewrach...
— Tego dnia, kiedy litowałeś się nad chłopem, który powiesił się z rozpaczy, że mu kanał zepsuto — odparł kapłan.
— Ty uratowałeś mój folwark i Żydówkę Sarę przed tłumem, który chciał ją ukamienować?...
— Ja — rzekł Pentuer. — Ale ty wkrótce uwolniłeś z więzienia niewinnych chłopów i nie pozwoliłeś Dagonowi dręczyć ludu twego nowemi podatkami.
Za ten lud — mówił kapłan — za miłosierdzie, jakie zawsze okazywałeś mu, dziś jeszcze błogosławię ciebie... Może tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij... pomnij, że ocala cię uciśnięty lud egipski, który od ciebie czeka zbawienia...
Wtem — pociemniało, od południa sypnął deszcz gorącego piasku i zerwał się wicher tak gwałtowny, że przewrócił konia, stojącego w nieosłonionem miejscu. Azjaci i libijscy jeńcy, wszyscy obudzili się; ale każdy tylko wcisnął się lepiej pod skałę i milczał, zdjęty trwogą.
W naturze działo się coś okropnego. Na ziemi zaległa noc, a na niebie w szalonym pędzie goniły się rude lub czarne obłoki piasku. Zdawało się, że piasek z całej pustyni ożył, zerwał się wgórę i leciał gdzieś z szybkością kamieni, rzucanych procą.
Gorąco było takie, jak w łaźni: na rękach i twarzy pękała skóra, język usychał, oddech sprawiał kłucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzyły jak iskry.
Pentuer gwałtem zbliżył flakonik do ust księcia. Ramzes wypił parę kropel i uczuł dziwną zmianę: ból i gorąco przestały go dręczyć, myśl odzyskała swobodę.
— I to może ciągnąć się parę dni?...
— Cztery — odparł kapłan.
— A wy, mędrcy, powiernicy bogów, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?...
Pentuer zamyślił się i rzekł:
— Na świecie jest tylko jeden mędrzec, który mógłby walczyć ze złemi duchami... Ale jego tu niema!...
Tyfon dął już od pół godziny z niepojętą siłą. Zrobiła się prawie noc. Chwilami wiatr słabnął, czarne kłęby rozsuwały się i było widać na niebie krwawe słońce, a na ziemi złowrogie światło rudej barwy.
Lecz wnet potężniał wicher gorący, duszny; kłęby kurzu gęstniały, trupie światło gasło, a w powietrzu rozlegały się szelesty i szmery, jakich nie nawykło chwytać ludzkie ucho.
Niewiele już brakło do zachodu słońca, a gwałtowność burzy i nieznośny upał wciąż rosły. Od czasu do czasu nad horyzontem ukazywała się olbrzymia krwawa plama, jakgdyby zaczynał się pożar świata.
Nagle książę spostrzegł, że niema przy nim Pentuera. Wytężył ucho i usłyszał głos wołający:
— Beroes!... Beroes!... jeżeli nie ty, któż nam pomoże?... Beroes!... w imię Jedynego, Wszechmocnego, który nie ma początku, ani końca, wzywam cię...
W północnej stronie pustyni odezwał się grzmot. Książę struchlał; dla Egipcjanina bowiem grzmoty były prawie tak rzadkiem zjawiskiem, jak ukazanie się komety.
— Beroes!... Beroes!... — powtarzał wielkim głosem kapłan.
Następca wytężył wzrok w tym kierunku i ujrzał ciemną figurę ludzką z podniesionemi rękoma. Z głowy, palców, a nawet z odzienia tej figury, co chwilę wyskakiwały jasnobłękitne iskry.
— Beroes!... Beroes!...
Przeciągły grzmot odezwał się bliżej, a wśród tumanów piasku mignęła błyskawica, oblewając pustynię czerwonem światłem.
Nowy grzmot i nowa błyskawica.
Książę uczuł, że gwałtowność wichru słabnie i gorąco się zmniejsza. Skłębiony w górze piasek zaczął spadać na ziemię, niebo zrobiło się popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucichło, a za chwilę znowu runął grzmot i zawiał chłodny wiatr z północy.
Znękani upałem Azjaci i Libijczycy ocknęli się.
— Wojownicy faraona — nagle odezwał się stary Libijczyk — a słyszycie wy ten szum w pustyni?...
— Znowu burza?
— Nie, to deszcz pada!...
Istotnie, z nieba upadło kilka chłodnych kropel, potem coraz więcej, aż wkońcu zerwała się ulewa, której towarzyszyły pioruny.
Między żołnierzami Ramzesa i ich jeńcami zapanowała szalona radość. Nie zważając na błyskawice i gromy, ludzie, przed chwilą spaleni żarem, spragnieni, biegali jak dzieci, pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, łapali wodę w czapki i skórzane wory, a nadewszystko — pili, pili!...
— Nie jestże to cud?... — zawołał książę Ramzes. — Gdyby nie deszcz błogosławiony, zginęlibyśmy w pustyni, w gorących uściskach Tyfona.
— Zdarza się tak — odparł stary Libijczyk — że południowy wicher piaszczysty drażni wiatry, przechadzające się nad morzem i sprowadza ulewę.
Ramzesa niemile dotknęły te słowa; przypisywał bowiem nawałnicę modlitwom Pentuera. Zwróciwszy się więc do Libijczyka, spytał:
— A czy zdarza się i to, ażeby z ludzkiej postaci tryskały iskry?
— Zawsze tak bywa, gdy wieje wiatr pustynny — rzekł Libijczyk. — Przecie i tym razem widzieliśmy iskry, wyskakujące nietylko z ludzi, ale i z koni.
W głosie jego brzmiała taka pewność, że książę, zbliżywszy się do oficera swej jazdy, szepnął:
— A zważajcie na Libijczyków...
Ledwie to powiedział, coś zakotłowało się wśród ciemności, a po chwili rozległ się tętent. Gdy zaś błyskawica rozświetliła pustynię, zobaczono człowieka, który uciekał na koniu.
— Wiązać tych nędzników! — krzyknął książę — i zabić, jeżeli który będzie opierał się... Biada ci, Tehenno, gdyby ten łotr sprowadził na nas twoich braci!... Zginiesz w ciężkich męczarniach, ty i twoi...
Pomimo deszczu, piorunów i ciemności, żołnierze Ramzesa szybko powiązali Libijczyków, nie stawiających zresztą żadnego oporu.
Może czekali na rozkaz Tehenny, ale ten był tak zgnębiony, że nie myślał nawet o ucieczce.
Powoli burza uspakajała się, a miejsce dziennego upału zajął w pustyni chłód przejmujący. Ludzie i konie napili się dosyta i worki napełnili wodą; daktylów i sucharów było dosyć, więc panowało dobre usposobienie. Grzmoty osłabły, ciche błyskawice zapalały się coraz rzadziej; na północnem niebie poczęły rozdzierać się obłoki, tu i owdzie zapłonęły gwiazdy.
Pentuer zbliżył się do Ramzesa.
— Wracajmy ku obozowi — rzekł. — Możemy tam dojść za parę godzin, nim ten, który uciekł, naprowadzi nam nieprzyjaciół.
— Jakże trafimy wśród takiej ciemności? — spytał książę.
— Czy macie pochodnie? — zwrócił się kapłan do Azjatów.
Pochodnie, czyli długie sznury, nasycone materjałami palnemi, były; ale nie było ognia. Drewniane bowiem krzesiwka, służące do zapalania, przemokły.
— Musimy czekać do rana — rzekł niecierpliwy książę.
Pentuer nie odpowiedział. Wydobył ze swej torby małe naczynie, wziął od żołnierza pochodnię i odszedł na bok. Po chwili rozległo się ciche syczenie i pochodnia... zapaliła się!
— Wielki jest czarnoksiężnik ten kapłan!... — mruknął stary Libijczyk.
— W oczach moich sprawiłeś już drugi cud — rzekł książę do Pentuera. — Czy możesz mi objaśnić, jak się to robi?...
Kapłan potrząsnął głową.
— O wszystko pytaj mnie, panie — odparł — a odpowiem ci, na ile mi starczy mądrości. Tylko nigdy nie żądaj, abym ci wyjaśniał tajemnice naszych świątyń.
— Nawet gdybym cię mianował moim doradcą?
— Nawet i wówczas. Nigdy nie będę zdrajcą, a choćbym i śmiał nim zostać, odstraszyłyby mnie kary...
— Kary?... — powtórzył książę. — Aha!... Pamiętam w świątyni Hator człowieka schowanego w podziemiu, na którego kapłani wylewali roztopioną smołę. Czyżby to robili naprawdę?... I ów człowiek naprawdę skonał w mękach?...
Pentuer milczał, jakby nie słysząc pytania, i powoli wydobył ze swej cudownej torby mały posążek bóstwa z rozkrzyżowanemi rękoma. Posążek ten wisiał na sznurku; kapłan puścił go wolno i, szepcząc modlitwę, uważał. Posążek po pewnej liczbie wahań i kręceń się zawisnął spokojnie.
Ramzes przy świetle pochodni ze ździwieniem przypatrywał się tym praktykom.
— Co to robisz? — spytał kapłana.
— Tyle tylko mogę powiedzieć waszej dostojności — rzekł Pentuer — że bóstwo jedną ręką wskazuje gwiazdę Eshmun.[1] Ona to w czasie nocy prowadzi przez morza fenickie okręty.
— Więc i Fenicjanie mają tego boga?
— Nawet nie wiedzą o nim. Bóg, który zawsze zwraca jedną rękę do gwiazdy Eshmun, jest znany tylko nam i kapłanom chaldejskim. Przy jego zaś pomocy, każdy prorok, dniem i nocą, w pogodę i niepogodę, może odkryć swoją drogę na morzu, czy w pustyni.
Na rozkaz księcia, który z zapaloną pochodnią szedł obok Pentuera, orszak i jeńcy ruszyli za kapłanem, w kierunku północno-wschodnim. Bożek, zawieszony na sznurku, chwiał się, lecz niemniej wyciągniętą ręką wskazywał, gdzie leży święta gwiazda, opiekunka zbłąkanych podróżników.
Szli pieszo, prowadząc konie, dobrym krokiem. Zimno było tak ostre, że nawet Azjaci chuchali w ręce, a Libijczycy drżeli.
Wtem coś zaczęło chrupać i trzeszczeć pod nogami. Pentuer przystanął i schylił się.
— W tem miejscu — rzekł — deszcz na opoce utworzył płytką kałużę. A z wody, patrz dostojny panie, co się zrobiło...
Mówiąc to, podniósł i pokazał księciu jakby tafelkę szklaną, która topniała mu w rękach.
— Gdy jest bardzo zimno — dodał — woda staje się przezroczystym kamieniem.
Azjaci potwierdzili słowa kapłana, dodając, że daleko na północy woda bardzo często zamienia się w kamień, a para w białą sól, która jednak nie ma żadnego smaku, tylko szczypie w palce i wywołuje ból w zębach.
Książę coraz bardziej podziwiał mądrość Pentuera.
Tymczasem w północnej stronie niebo wyjaśniło się, odsłaniając Niedźwiedzicę, a w niej gwiazdę Eshmun. Kapłan, znowu odmówiwszy modlitwę, schował do torby przewodniczącego bożka i kazał zgasić pochodnie, a zostawić tylko tlący się sznur, który utrzymywał ogień, i stopniowem upalaniem się znaczył godziny.
Książę zalecił czujność swemu oddziałowi i, wziąwszy Pentuera, wysunął się o kilkadziesiąt kroków naprzód.
— Pentuerze — odezwał się — od tej chwili mianuję cię moim doradcą, i na teraz, i wówczas, gdy spodoba się bogom oddać mi koronę Górnego i Dolnego Egiptu...
— Czemże zasłużyłem na tę łaskę?
— W oczach moich spełniłeś czyny, które świadczą o wielkiej twojej mądrości i potędze nad duchami. Nadto zaś byłeś gotów ocalić mi życie. Więc choć postanowiłeś ukrywać wiele rzeczy przede mną...
— Wybacz, dostojny panie — przerwał kapłan. — Zdrajców, gdy będą ci potrzebni, znajdziesz, za złoto i klejnoty, nawet między kapłanami. Ale ja nie chcę należeć do nich. Bo pomyśl: czy, zdradzając bogów, dawałbym ci pewność, że i z tobą tak nie postąpię?
Ramzes zamyślił się.
— Mądrze powiedziałeś — odparł. — Lecz dziwno mi, skąd ty, kapłan, masz dla mnie życzliwość w sercu? Rok temu, błogosławiłeś mnie, a dziś nie pozwoliłeś samemu jechać w pustynię i oddajesz mi wielkie usługi...
— Bo ostrzegli mnie bogowie, że ty, dostojny panie, gdy zechcesz, możesz wydobyć z nędzy i poniżenia nieszczęsny lud egipski.
— Cóż lud ciebie obchodzi?
— Z pośród niego wyszedłem...Mój ojciec i bracia po całych dniach czerpali wodę z Nilu i dostawali kije...
— W czemże ja mogę pomóc ludowi? — spytał następca.
Pentuer ożywił się.
— Lud twój — mówił wzruszony — za wiele pracuje, za duże płaci podatki, cierpi nędzę i prześladowania. Ciężką jest dola chłopa!...
„Robak pożarł połowę jego zbioru, nosorożec drugą; na polach mnóstwo myszy, spadła szarańcza, bydło wygniotło, okradły wróble. Co jeszcze zostało na klepisku, temu złodzieje zrobili koniec. O nędzo rolnika!... Teraz dopiero przybywa pisarz na brzeg i upomina się o zbiór, towarzysze jego przynieśli kije, a murzyni palmowe rózgi. Mówią: daj tu zboże! — Niema żadnego. — Biją go wtenczas, rozciągają, jak długi, i wiążą, rzucają do kanału, gdzie się topi, głową nadół. Żonę jego wiążą przed nim i dzieci takoż. Sąsiedzi uciekają, ratując swoje zboże.“[2]
— Sam to widziałem — odparł zamyślony książę — i nawet odpędziłem jednego podobnego pisarza. Lecz czyliż mogę być wszędzie obecnym, ażeby zapobiegać niesprawiedliwości?
— Możesz, panie, rozkazać, ażeby nie dręczono ludzi bez potrzeby. Możesz zniżyć podatki, wyznaczyć chłopom dni wypoczynku. Możesz wkońcu obdarować każdą rodzinę choćby zagonem ziemi, z której zbiór należałby tylko do nich i służył do ich wykarmienia. W razie przeciwnym będą i nadal karmili się lotosem, papirusem i zdechłemi rybami, i wkońcu twój lud zmarnieje... Ale, jeżeli ty okażesz mu swoją łaskę, podźwignie się.
— I naprawdę uczynię tak! — zawołał książę. — Dobry gospodarz nie pozwala, ażeby jego inwentarz umarł z głodu, pracował nad siły lub odbierał niesłuszne plagi... To musi się zmienić!...
Pentuer się zatrzymał.
— Przyrzekasz mi to, dostojny panie?...
— Przysięgam! — odparł Ramzes.
— A więc i ja ci przysięgam, że będziesz najsławniejszym faraonem, wobec którego zblednie Ramzes Wielki! — zawołał już nie panujący nad sobą kapłan.
Książę zamyślił się.
— Co poczniem we dwu przeciw kapłanom, którzy mnie nienawidzą?...
— Oni boją się ciebie, panie — odpowiedział Pentuer. — Boją się, ażebyś zbyt wcześnie nie zaczął wojny z Asyrją...
— Cóż im zależy na tem, jeżeli wojna będzie wygrana?...
Kapłan schylił głowę i rozłożył ręce, lecz milczał.
— Więc ja tobie powiem!... — krzyknął rozdrażniony książę. — Oni nie chcą wojny, gdyż lękają się, ażebym nie wrócił z niej zwycięzcą, obładowanym skarbami, pędząc przed sobą niewolników... Oni tego się boją, ponieważ chcą, ażeby każdy faraon był słabem narzędziem ich ręki, bezużytecznym sprzętem, który można odrzucić, kiedy im się podoba...
Ale ze mną tego nie będzie!... I albo zrobię to, czego chcę, do czego mam prawo, jako syn i spadkobierca bogów, albo... zginę...
Pentuer cofnął się i wyszeptał zaklęcie.
— Nie mów tak, dostojny panie — rzekł zmieszany — aby złe duchy, krążące nad pustynią, nie pochwyciły twoich słów... Słowo, zapamiętaj to, władco, jest jak kamień rzucony z procy; gdy trafi na ścianę, odbije się i zwróci przeciw tobie samemu...
Książę pogardliwie machnął ręką.
— Wszystko jedno — odparł. — Nie ma wartości takie życie, w którem każdy krępowałby moją wolę... Jeżeli nie bogowie, to wichry pustynne; jeżeli nie złe duchy, to kapłani... I takaż ma być władza faraona?... Chcę robić to, co ja chcę, i zdawać sprawę tylko przed wiekuistymi przodkami, nie zaś przed lada ogolonym łbem, który niby tłomaczy zamiary bogów, a naprawdę zagarnia władzę i napełnia swoje skarbce mojemi dostatkami!...
Wtem o kilkadziesiąt kroków od nich rozległ się dziwny krzyk, środkujący między rżeniem a beczeniem, i — przebiegł olbrzymi cień. Pędził jak strzała i, o ile można było dojrzeć, miał długą szyję i tułów garbaty.
Wśród książęcego orszaku rozległ się szmer zgrozy.
— To gryf... Wyraźnie widziałem skrzydła... — mówili Azjaci.
— Pustynia roi się potworami!... — dodał stary Libijczyk.
Ramzes był stropiony; jemu także zdawało się, że przebiegający cień miał głowę węża i coś nakształt krótkich skrzydeł.
— Czy w rzeczy samej — zapytał kapłana — w pustyni ukazują się potwory?
— Zapewne — rzekł Pentuer — że w miejscu tak odludnem snują się niedobre duchy w najosobliwszych postaciach. Zdaje mi się jednak, że to, co przeszło obok nas, jest raczej zwierzęciem. Podobne ono jest do osiodłanego konia, tylko większe i prędsze w biegu. Mówią zaś mieszkańcy oaz, że zwierzę to może wcale nie pić wody, a przynajmniej bardzo rzadko. Gdyby tak było, przyszłe pokolenia mogłyby używać do przebiegania pustyń tej dziwnej istoty, która dziś tylko strach budzi.
— Nie śmiałbym siąść na grzbiecie takiej poczwary! — odparł książę, potrząsając głową.
— To samo nasi przodkowie mówili o koniu, który Hyksosom pomógł zdobyć Egipt, a dziś stał się niezbędnym dla naszej armji. Czas bardzo zmienia ludzkie sądy!... — rzekł Pentuer.
Na niebie znikły ostatnie chmury i zaczęła się noc jasna. Pomimo braku księżyca, było tak widno, że na tle białego piasku można było poznać ogólne zarysy przedmiotów, nawet drobnych, czy bardzo odległych.
Przejmujący chłód także się zmniejszył. Przez jakiś czas orszak maszerował w milczeniu, po kostki grzęznąc w piaskach. Nagle między Azjatami znowu wszczął się tumult i rozległy się wołania:
— Sfinks!... patrzcie, sfinks!... Już nie wyjdziemy żywi z pustyni, kiedy ciągle pokazują się nam widziadła.
Rzeczywiście, na białym pagórku wapiennym bardzo wyraźnie rysowała się sylwetka sfinksa. Lwie ciało, ogromna głowa w czepcu egipskim i jakby ludzki profil.
— Uspokójcie się, barbarzyńcy — rzekł stary Libijczyk. — To przecie nie sfinks, tylko lew, i nic wam nie zrobi, gdyż zajęty jest jedzeniem.
— Zaprawdę, jest to lew! — potwierdził książę, zatrzymując się. — Ale jak on podobny do sfinksa...
— On też jest ojcem naszych sfinksów — wtrącił półgłosem kapłan. — Jego twarz przypomina rysy człowiecze, a jego grzywa perukę...
— Czy i nasz wielki sfinks, ten, który pod piramidami?...
— Na wiele wieków przed Menesem — mówił Pentuer — kiedy jeszcze nie było piramid, rosła w tem miejscu skała podobna do lwa leżącego, jakgdyby bogowie tym sposobem chcieli oznaczyć, gdzie zaczyna się pustynia.
Ówcześni święci kapłani kazali mistrzom dokładniej obrobić skałę i braki jej dopełnić zapomocą sztucznego muru. Mistrze zaś, częściej widując ludzi, aniżeli lwy, wyrzeźbili twarz ludzką, i tak urodził się pierwszy sfinks...
— Któremu oddajemy cześć boską... — uśmiechnął się książę.
— I słusznie — odparł kapłan. — Pierwsze bowiem zarysy tego dzieła zrobili bogowie, a ludzie wykończyli je także pod natchnieniem bogów. Nasz sfinks ogromem i tajemniczością przypomina pustynię, ma postać duchów błąkających się w pustyni i tak przeraża ludzi jak ona. Jest on zaprawdę synem bogów i ojcem trwogi...
— A swoją drogą wszystko ma ziemski początek — odparł książę. — Nil nie wypływa z nieba, ale z jakichś gór, leżących poza Etjopją. Piramidy, o których mówił mi Herhor, że są obrazem naszego państwa, są budowane na wzór skalistych szczytów. A i nasze świątynie z ich pylonami i obeliskami, z ich ciemnością i chłodem, czyliż nie przypominają pieczar i gór ciągnących się wzdłuż Nilu?... Ile razy na polowaniu zabłąkałem się między wschodniemi skałami, zawszem trafił na jakieś osobliwsze nagromadzenie kamieni, które przywodziło mi na myśl świątynię. Nawet nieraz na ich chropowatych ścianach widziałem hieroglify, pisane ręką wichrów i deszczu...
— W tem, wasza dostojność, masz dowód, że nasze świątynie były wznoszone według planu, który nakreślili sami bogowie — rzekł kapłan. — A jak drobna pestka, rzucona w ziemię, rodzi niebotyczne palmy, tak obraz skały, pieczary, lwa, nawet lotosu, zasiany w duszę pobożnego faraona, rodzi aleje sfinksów, świątynie i ich potężne kolumny. Boskie to są czyny, nie ludzkie, i szczęśliwy ten władca, który, patrząc naokoło siebie, potrafi w rzeczach ziemskich odkryć myśl bożą i w zrozumiały sposób przedstawić ją następnym pokoleniom.
— Tylko władca taki musi mieć władzę i duży majątek — wtrącił zgryźliwie Ramzes — nie zaś zależeć od kapłańskich przywidzeń...
Przed nimi ciągnęło się długie wzgórze piaszczyste, na którem w tej chwili ukazało się paru jeźdźców.
— Nasi, czy Libijczycy?... — rzekł książę.
Ze wzgórza odezwał się głos rogu, na który odpowiedziano z orszaku księcia. Konni zjechali szybko, o ile na to pozwalał głęboki piasek. Zbliżywszy się, jeden z nich zawołał:
— Czy jest następca tronu?...
— Jest i zdrów! — odpowiedział Ramzes.
Zsiedli z koni i upadli na twarze.
— O erpatre! — mówił dowódca przybyłych. — Wojsko twoje rozdziera szaty i prochem posypuje głowy, myśląc, żeś zginął... Cała kawalerja rozbiegła się po pustyni, ażeby znaleźć twoje ślady, i dopiero nam, niegodnym, pozwolili bogowie, że witamy cię pierwsi...
Książę mianował go setnikiem i rozkazał, aby nazajutrz przedstawił do nagrody swoich podwładnych.